NA ANTENIE: Klasyka muzyczna
Studio nagrań Ogłoszenia BIP Cennik
 

M. Wiatrowski: "Oni bili tak, żeby nie było widać śladów, przynajmniej zewnętrznych"

Publikacja: 12.12.2019 g.10:31  Aktualizacja: 12.12.2019 g.10:38
Poznań
Prezes Ławicy opowiada, jak 38 lat temu wspierał solidarnościową opozycję.
Wiatrowski - Michał Jędrkowiak
Fot. Michał Jędrkowiak

- Bili płaską ręką w ucho, bolało jakby ktoś wbijał ołówek – tak przesłuchania przez służby PRL wspominał na antenie Radia Poznań Mariusz Wiatrowski, prezes zarządu Portu Lotniczego Poznań Ławica. Opowiedział o tym, jak wspierał opozycję w stanie wojennym. Jutro minie 38. rocznica jego wprowadzenia. Gość Kluczowego Tematu opowiada, że był bity przez funkcjonariuszy służb, badających sprawę podziemnego pisma wydawanego przez podziemną Solidarność w Koninie. O tej historii napisano książkę.

Krystyna Różańska-Gorgolewska: Przypomnę, że 13 grudnia 1981 roku bladym świtem obywatele PRL dowiedzieli się, że rzeczywistość wokół nich uległa drastycznej przemianie. Ubrany w wojskowy mundur Wojciech Jaruzelski z ciemnymi okularami na oczach ogłosił stan wojenny. Jesteśmy w przededniu 13 grudnia, a Mariusz Wiatrowski miał udział w próbie „rozwalania” tego systemu, stawiał czynny opór. To się działo w Koninie.


Mariusz Wiatrowski: Dzień dobry. Dzisiaj jest dzień dobry, a 38 lat temu zdecydowanie był dzień zły. To co się wydarzyło w stanie wojennym w takich ośrodkach jak Konin, a to były ośrodki wojewódzkie, ale mniejsze - esbecja szalała. W Poznaniu raczej nie bito, a w Koninie czy w Gorzowie Wielkopolskim stosowano regularne bicie. To trzeba powiedzieć wprost. Jest mit esbeka, który przeprowadza rozmowę, trochę strasząc, trochę kusząc. Oni chcieli się wykazać. Może chcieli awansować, może to byli jacyś „chłopcy z ferajny”. Nie było tajemnicą, że kasowali wysokie nagrody za rozbicie jakiejś grupy. Mieli bardzo dużo tajnych współpracowników. Nie mieliśmy wtedy bladego pojęcia, jak bardzo środowisko jest inwigilowane. Ale nie dajmy sobie wmówić, że esbecja kontrolowała wszystko. Gdyby tak było, to byśmy musieli powiedzieć, że w ogóle oni wszystko zorganizowali, łącznie z Solidarnością, a cały ruch był totalnie sterowany. To jest nieprawda. Nasz przykład pokazuje, że wystarczyło zachować trochę ostrożności, zdrowego rozsądku, żeby nie dać się kompletnie rozbić, żeby trzon takiej działalności utrzymać. A to, o czym pani mówiła, rzeczywiście wiąże się z pewną brawurową akcją. Mam nadzieję, że gdzieś kiedyś to ktoś sprawdzi, ale chyba nigdy nie nastąpił akt ekspropriacji – trudne słowo, zaraz wyjaśnię – na taką skalę, jak zdecydowaliśmy się to zrobić właśnie w nocy z 31 lipca na 1 sierpnia 1981 roku, czyli w środku stanu wojennego. Zdobyliśmy sprzęt dla podziemnej Solidarności w Koninie.

Zanim o tym opowiemy, ale powiedzmy najpierw parę słów o Koninie. Co to za miasto, co to za teren, bo to dość specyficzne miejsce – zagłębie węgla brunatnego, też elektrownie, huta aluminium. W tamtym czasie środowisko było mocno robotnicze.

Tak, ale była tam też duża kadra inżynieryjna, były szkoły zawodowe. Mój ojciec był nauczycielem budowy maszyn. To był taki miks – ludzie siłą oderwani od ziemi, to były ogromne tereny kopalniane, dwie elektrownie, huta aluminium. Zagłębie konińskie to był taki Śląsk przeniesiony do Wielkopolski. Jednocześnie była taka rzeczywiście dość brutalna i dobrze zorganizowana służba bezpieczeństwa, która na początku była postrzegana dość łagodnie, jako tacy panowie którzy tylko obserwują, co robimy w czasie mszy czy podczas jakichś spotkań. To się potem przemieniło w bardzo ostre i brutalne działania.

Ile pan i koledzy mieliście lat?

Byłem studentem trzeciego roku prawa.

I co panowie wtedy zrobili?

Jakość pisma wydawanego w podziemiu przez zarząd regionu Solidarności, a raczej to co po nim zostało po aresztowaniach i internowaniach, była słaba. To był „Azyl”, a w czasie stanu wojennego to był „Azyl wojenny”. Wiedząc, że jeden z kolegów miał wysoko postawionego w Solidarności brata, nawiązaliśmy z nimi kontakt i zapytaliśmy jak im pomóc, bo druk był żałosny. Drugi kolega stwierdził, że skoro komuniści zabrali wszystko zarządowi regionu i uniemożliwili legalną działalność związku, ktoś powinien pomóc. I to zrobiliśmy. Mówię to zawsze z mieszanymi uczuciami, bo dokonaliśmy kradzieży, ale kradzieży w szlachetnym celu. Ona nie była związana z żadną korzyścią, po prostu dostarczyliśmy wysokiej klasy powielacz i maszynę do pisania właśnie na potrzeby struktur konińskiej Solidarności. Jakość się poprawiła, nakład się zwiększył. Poprzez to wydawnictwo udało się zorganizować największy chyba w Wielkopolsce marsz niepodległościowy, solidarnościowy związany z drugą rocznicą Solidarności. Odsyłam tutaj do książki.

No właśnie, ukazała się książka „Grupa 1. Sierpnia czyli ekspropriacja”, napisała ją Małgorzata Klunder. Ona trafiła do moich rąk, dlatego postanowiłam pana Mariusza Wiatrowskiego zaprosić do studia. Chciałabym też, żeby państwo w przededniu 13 grudnia mieli wyobrażenie, jak wyglądał tamten świat i jak działali młodzi ludzie, którzy chcieli jednak coś zmienić. Potem spotkały was represje.

To była grupa ośmiu osób. Ktoś musiał z tą strukturą Solidarności utrzymywać kontakt. Ja z kolegą zostałem aresztowany. Śledztwo było bardzo brutalne. Oni nie mieli żadnych dowodów, poza zeznaniami. Wszystko wybijali pałką i pięścią, każde słowo.

Mieliście wtedy dwadzieścia parę lat.  A oni?

To byli dorośli mężczyźni, część z nich była nawet skrzyknięta z pionu kryminalnego. Jeden z nich pokazywał mi zdjęcia, przepraszam – będę cytował,  przedstawiające zakrwawione zwłoki i mówi: ja z takimi bandytami miałem do czynienia, to z tobą gnoju raz dwa sobie poradzę. Pamiętam, że kiedy mnie sprowadzał po schodach mówił: wiesz, broń od czasu do czasu sama strzela, a poza tym te schody są dość śliskie i możesz być kaleką do końca życia. Taka obróbka była na okrągło, praktycznie 24 godziny na dobę. Byliśmy również budzeni nocą, zwłaszcza w przededniu zapowiedzianego strajku generalnego, który zapowiedziano na 10 listopada. On nie doszedł do skutku, ale dostaliśmy wtedy taką młockę bardzo ostrą. Oni bili tak, żeby nie zostawiać śladów, przynajmniej zewnętrznych. To było na przykład uderzanie płaską ręką w ucho, w taki sposób, że sprężony słup powierza wchodził do ucha, jakby ktoś wbijał ołówek. Były też uderzenia pałką, ołowianą „siedemdziesiątką”, w stos pacierzowo-krzyżowy [kręgosłup -red.]. Po takim uderzeniu człowiek miał kompletnie rozbity system nerwowy. Wtedy nie tylko nie mógł siedzieć, ale też nie mógł mówić, a wtedy zadawano najwięcej pytań i upokarzano. Obelgi były na każdym kroku. Trzeba się było mocno postarać, wymyślić coś zastępczego, bo ja miałem w głowie jedno – zażądałem konfrontacji z moim kolegą, że na temat sprzętu nikt nie mówi. Było jednak wiadomo, że ktoś gdzieś to drukuje i jakoś to jest dostarczane. Udało mi się wtedy podrzucić trop poznański. To było o tyle wiarygodne, że dla mnie Rataje to wtedy był Manhattan i powiedziałem, że nie wiem, gdzie to jest produkowane, że to jest mi gdzieś dostarczane i ja to przywożę do Konina. I to zostało kupione. Złożyłem fałszywe zeznania z fałszywym rysopisem osoby, która mi to dostarczała, właśnie po to, żeby zmylić ślad. Nikogo nie wsypaliśmy.

Sprawcy tych waszych prześladowań zostali ukarani, ale zdaje się że to byli jedyni, którzy ponieśli jakąś odpowiedzialność spośród tych wszystkich, którzy dopuszczali się takich czynów pracując w strukturach UB i milicji.

To prawda. Cała książka opiera się na opowieści sześciu bohaterów tej książki. Małgosia to połączyła, żeby ta fabuła była spójna, ale to ona ustaliła, że zaledwie 186 takim ludziom w całej Polsce postawiono zarzuty jakiekolwiek, a tylko w naszej sprawie doprowadzono do skazania na bezwzględne pozbawienie wolności.

Ile osób?

Dwie.

Czyli dwie osoby poniosły odpowiedzialność za represje w stanie wojennym.

Tak, w całej Polsce tylko w tej naszej sprawie tak było. My w 1990 roku złożyliśmy zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa, ale sprawa została umorzona, bo nie było ustawy o IPN.

A ten bezprecedensowy proces przeciwko czterem byłym funkcjonariuszom SB odbył się w 2003 roku.

Ale tylko dlatego, że weszła ustawa o IPN i tamte przestępstwa od 13 grudnia do 22 maja 1983 roku były traktowane jako zbrodnie przeciwko narodowi polskiemu. Gdyby tak nie było, to wszystkie byłyby przedawnione i nie byłoby nawet wyroku w zawieszeniu.

Mam nadzieję, że mają już państwo jakieś pojęcie, jaki to był czas. Odsyłam państwa do książki „Grupa 1. Sierpnia czyli ekspropriacja” Małgorzaty Klunder.

Jutro w Poznaniu będzie promocja tej książki. Zapraszamy o 10.00 do księgarni Dębogóra przy ul. Kościuszki 86 w Poznaniu. Tam będzie można nabyć książkę i uzyskać podpisy jej bohaterów.

https://www.radiopoznan.fm/n/9FCKA9
KOMENTARZE 0