Spór o odebranie uczennicy polskiej flagi w szkole w Poznaniu

Może to niezbyt fortunny opis, ponieważ setki długowiecznych zespołów mimo upływu czasu, grało z młodzieńczą energią. Tylko metryki muzyków zdradzały, że mamy do czynienia z o wiele starszymi ludźmi. Lata lecą, Mick Jagger, Paul McCartney, Robert Plant czy Ian Gillan świetnie dają sobie radę na scenie.
Ostatnio wpadła w moje ręce płyta brytyjskiego zespołu Sweet. To kolejne stadko muzyków, które urwało się z rezerwatu i bardzo efektownie bryka sobie po rockowym poletku. Zespół powstał w Londynie w 1968 roku i wypłynął parę lat później na fali nurtu nazwanego glam rock. Była to w pewnym stopniu mutacja hard rocka z położeniem nacisku na stronę widowiskową koncertów. Nie przepadałem za przebierankami muzyków w lśniące uniformy, cekiny, fryzury, buty na platformach. A jednak kilka kapel glam rocka dzięki muzyce, a nie opakowaniu, zrobiło zawrotną karierę. Były to Slade, T. Rex, Kiss oraz Alice Cooper. W szpicy znalazła się również grupa Sweet z takimi przebojami jak „Block Buster”, „The Ballroom Blitz”, „Teenage Rampage” czy „Fox On The Run”. Eldorado dla grupy Sweet skończyło się w latach 80-tych ubiegłego wieku, kiedy zapanowała moda na nowy nurt New Romantic, z innym przepisem na przebieranki, makijaże i tandetne, elektroniczne instrumenty klawiszowe.
Wrzucałem nową płytę Sweet zatytułowaną „Full Circle” do odtwarzacza z nastawieniem, że będzie to irytujący powrót do przeszłości. Pomyślałem, że jeśli muzyka będzie toporna to zrezygnuję z dalszego słuchania lub podzielę to na strawniejsze odcinki. Tymczasem zespół mnie zaskoczył, płyta kręciła się kilka razy w kółko i była miłym przeżyciem. Oczywiście w przypadku tak długowiecznego zespołu, nie mamy do czynienia z pełnym, oryginalnym składem. Właściwie jedynym żyjącym muzykiem pozostał gitarzysta i wokalista Andy Scott. Pozostali Brian Conolly, Steve Priest i Mick Tucker grają od lat w niebiańskiej kapeli rockowej.
Współczesny zespół Sweet to towarzystwo dwupokoleniowe, którego liderem pozostaje Andy Scott. Nie tylko on komponuje nowe utwory, robi to również główny wokalista Paul Manzi, obaj także piszą teksty. Prawdę mówiąc do koszyka nowych utworów dołożyli swoje propozycje jeszcze basista Lee Small, gitarzysta i klawiszowiec Tom Cory oraz perkusista Adam Booth. Jest więc to w pełni zintegrowany zespół, gdzie nikt nie dominuje i decyduje o wszystkim.
Jedenaście nagrań na płycie ma charakter klasycznego hard, a nawet bardziej melodyjnego rocka w stylu amerykańskim. Są to w większości fajne, chwytliwe piosenki, zagrane z odpowiednią mocą, podkreśloną brzmieniem gitar elektrycznych. Płyta jest bardzo dobrze wyprodukowana, utworów słucha się z przyjemnością, również dlatego, że dźwięki instrumentów nie są agresywne czy niemiłe dla ucha.
Już pierwszy utwór „Circus” zwraca uwagę świetnym riffem i gęstą fakturą dźwiękową. Nagranie „Don’t Bring Me Water” podkręca atmosferę. Utwór „Burning Like A Falling Star” ma już rozmach klasycznego rocka, jest riff gitarowy, napięcie, podniosły refren, chórki i triumfalne solo instrumentalne. Mogą się podobać następne nagrania „Changes”, ciężki rytmicznie „Everything” i opowiadający o trasach koncertowych „Destination Hannover”. Utwór „Rising Up” z szeroką frazą refrenu ma niezwykłą siłę pobudzającą, aż się chce jak najszybciej znaleźć na koncercie kapeli. Płytę kończy nagranie „Full Circle”, rzeczywiście coś bogatego na zamkniecie spójnego zestawu piosenek.
Największym zaskoczeniem jest to, że to dojrzała muzyka w warstwie kompozytorskiej i aranżacyjnej. Ani śladu po glam rocku, za to bardzo ofensywna muzyka rockowa, rewelacyjnie wykonana przez… dinozaurów sceny.