Z Michałem Witkowskim – pisarzem, który w ubiegłym tygodniu odebrał Poznańską Nagrodę Literacką – rozmawia Anna Jaworska.
AJ: Najlepiej sprzedającą się pańską powieścią było „Lubiewo”. Czy pisarz musi zawierać kompromis między schlebianiem gustom czytelników, a dochowaniem wierności własnej wizji świata?
MW: Mógłbym pisać powieści współczesne, żartobliwe, bez jakiegoś głębszego sensu, nawet mógłbym pisać ze sztuczną inteligencją i nigdy nie zarzuciłby mi, że tego nie napisałem. Dokonałem takiego eksperymentu – podałem kilka warunków, a ostatnim było, że historia ma być napisana „Witkowskim”...
AJ: I sztuczna inteligencja to zrozumiała?
MW: Tak. Ale tekst był bardzo kiepski. Z drugiej strony przypuszczam, że bardzo dobrze by się sprzedał, bo wyszło z tego czytadło do pociągu i to metaforycznym językiem, którego nie używam. Mógłbym tak pisać, gdyby mi chodziło o pieniądze. Ale wtedy uczciwiej byłoby się zająć innym zawodem. I tu dochodzimy do roli nagród. Bo pisarz piszący trudniejsze książki, żeby przeżyć musi zajmować się chałturą, a taka nagroda jak Poznańska Nagroda Literacka (gdzie jest poważny pieniądz) pozwala poważniejszej literaturze na przetrwanie. To że Tokarczuk się sprzedaje, to też nagroda – w tym przypadku Nobel. A z mojej strony ogromne podziękowanie za PNL, bo to poważne stypendium.
O „Literackich czwartkach” rozmawiają Jacek Butlewski i Małgorzata Cieliczko.
MC: Od wielu lat Biblioteka Kórnicka organizuje „Czwartki literackie”. To spotkania wokół książek, literatury i sztuki. Najbliższe jest poświęcone książce, której nie można jeszcze kupić, reportaże Melchiora Wańkowicza. Po „Smętku”, po „Sztafetach” ukazuje się „Znowu siejemy w Polsce B”. Ta pozycja nie miała szczęścia – rękopis zaginął podczas wojny. Wańkowicz próbował go odtworzyć. Ale wtedy cenzura ostro zaczęła ciąć tekst – do tego stopnia, że nie było sensu go wydawać. Autor zdeponował manuskrypt w Bibliotece Ossolińskich. Kilka lat temu prof. Urszula Glenc trafiła na niego we Wrocławiu. Teraz pani profesor przyjeżdża do Pałacu Działyńskich w Poznaniu, by opowiedzieć o pracy edytorskiej nad książką, która ma ponad siedemset stron, ponad czterysta fotografii. Pani profesor współpracowała ze znawcą biografii i twórczości Wańkowicza Grzegorzem Nowakiem.
JB: Melchior Wańkowicz był taki trochę „nasz”, wielkopolski. Tu miał miał przecież rodzinę...
MC: Przez te kontakty z Wielkopolską Biblioteka Kórnicka (razem z Biblioteką Raczyńskich i Ossolineum) objęła honorowym patronatem tę publikację.
O Annie Fryczkowskiej i jej książce „ Saga o ludziach Ziemi. Wpatrzeni w niebo” mówi Katarzyna Wojtaszak z Biblioteki Raczyńskich w Poznaniu:
KW: W pierwszym tomie sagi autorka wiedzie nas polną drogą przez Kujawy do chłopskich chat i głosami bohaterów prowadzi po meandrach prostego życia. Historia rozpoczyna się ślubem Hanki i Antka, którzy ruszają do wybitej zarazą wsi by tam zacząć nowe życie. Stopniowo zjawiają się kolejni osadnicy. Pojawia się też kobieta z córką, która zna się na ziołach i przez to, że prowadzi nieco inny tryb życia – razi innych. Do wioski przybywa także „dziad”, który niejedno widział, ale wciąż szuka swojego miejsca na ziemi. Życie układa się w rytm pór roku. Z czasem wieś zmienia się, ale nie rewolucyjnie, nie w jedną noc. Ot, gliniane garnki zostają zastąpione żeliwnymi, a chłop pańszczyźniany zmienia się w czynszownika. Orzyglądają się „morawiacy” - dzieci ocalałe z pomoru. Nie pracują w polu, ale opiekują się wsią żyjąc na styku światów: ludzi i natury. Anna Fryczkowska korzysta z rodzinnych historii, gawęd i – jak sama pisze – oddaje głos kobietom.
Konrad Hamkało napisał książkę „W krainie bogów i syren”. To legendy łęgów odrzańskich. Wydane zostały przez wydawnictwo Replika. Z autorem rozmawiał Jacek Butlewski.
JB: Na okładce widzę syrenkę...
KH: To syrenka odrzańska. Mało kto wie, że w Odrze też (jak w Wiśle w Warszawie) żyje syrenka. Na imię ma Odrina. Jest antagonistką wielu legend i opowieści, które warto poznać. Syrenkę z Warszawy każdy zna, a przecież jest tyle innych, cudownych syren...
JB: Jesteśmy w świecie legend...
KH: To wszystko są spisane legendy znad samej Odry. Podczas I i II Wojny Światowej tereny nadodrzańskie były bardzo mocno zniszczone. Zniszczone zostały także księgozbiory w języku polskim, dlatego korzystałem przede wszystkim ze źródeł niemieckich.
JB: Rozumiem, że Odra jest na tyle dużą rzeką, że doczekała się swojej syreny, rozumiem też, że w dawnych czasach rozmiar rzeki mógł ludzi przerażać...
KH: Odrę nazywano też morzem, bo bardzo często wylewała i zalewała duże obszary. A odrzańska syrena to „dobre bóstwo”, które pomagało mieszkańcom nadodrzańskich terenów. Była też przyjaciółką rzecznego Boga Odry Viadrusa – niektóre legendy podają, że jego córką, ale to mało prawdopodobne. Bardziej przychylam się do koncepcji, że była siostrą „małej syrenki” H.CH. Andersena, lub syrenki warszawskiej...
JB: Takie... przenikanie się kultur...
KH: Tak. Jestem zwolennikiem teorii o przenikaniu się kultur. A na terenach nadodrzańskich można znaleźć sporo na to dowodów. Są ślady kultury słowiańskiej, skandynawskiej, germańskiej czy prusackiej. To w takim tyglu gotują się fantastyczne legendy i podania.
JB: A może to nie legendy a już mitologia?
KH: Jestem tego zdania. Uważam, że oprócz mitologii greckiej i rzymskiej warto byłoby uczyć w szkoła także naszej, regionalnej. To nie tylko opowieści, to także wspaniałe postaci bogów nieustępujące tym z południa Europy...